Parafrazując Sienkiewicza powiem, że obecny rynek konsumencki, a dokładniej: siła nabywcza społeczeństwa, to postaw czerwonego sukna, za które ciągnie kto żyw dookoła.
Celem prowadzenia działalności gospodarczej nie jest zarabianie w drodze wytwarzania i dostarczania dóbr, ale wydarcie kawałka tego sukna od konkurencji. Korporacje odkryły parę dziesiątków lat temu, że marketing jest bardziej opłacalny od innowacji. Zamiast wymyślać, produkować i sprzedawać własny nowatorski produkt, bardziej opłaca się włożyć siły i środki w marketing, aby wmówić motłochowi, że "mój produkt jest lepszy". Zawsze mam ochotę zapytać Lepszy od czego? ale nie ma z kim rozmawiać...
Weźmy przykład "zamkniętej", izolowanej gospodarki (podobnej, jak nasz cały świat). Przypuśćmy, że w tym "państwie" jest roczne zapotrzebowanie na 1 mln ołówków. Wyprodukowanie i dystrybucja 1 szt kosztuje 50c, sprzedawany jest za 1$. Powiedzmy, że jest dwóch producentów ołówków. Jedni produkują ołówki lakierowane na zielono, drudzy na niebiesko i obaj mają po 50% rynku zyskując rocznie po 250k$.
Teraz zieloni chcąc zwiększyć swój udział w rynku zatrudniają reklamiarza, który będzie wmawiał motłochowi, że zielone są lepsze od niebieskich. Cześć motłochu w to uwierzy, wyrzuci do kosza kupione już niebieskie i kupi zielone, część zrobi to tylko po to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście są lepsze. Sprzedaż zielonych wzrośnie do 600k szt., zysk zielonych odpowiednio o 50k, ale z tego 20k$ zapłacą reklamiarzowi. Jednak koszt dystrybucji ołówka wzrósł o 20k$/600kszt, czyli o ok. 3%. Zieloni są zadowoleni. Niebiescy w tym czasie sprzedadzą o 40kszt mniej (bo 60kszt niebieskich ołówków wylądowało w koszu). Sprzedaż ołówków sumarycznie wzrosła o 60k...
Jednak motłoch wyrzucił do kosza 60kszt niebieskich ołówków za 60k$. A więc motłoch kupi teraz mniej np. gumy do gaci i będzie przy taśmie produkcyjnej pracował mniej wydajnie, bo 20 razy na dzień będzie musiał podciągać opadające gacie.
Po chwili sytuacja się nieco ustabilizuje. Najpierw niebiescy przełkną stratę i wyrzucą do kosza 100kszt zalegających w magazynie przeterminowanych ołówków, których nikt nie chce kupić, a potem zmniejszą produkcję. Zieloni będą sprzedawać 600kszt (produkowanych 3% drożej, ale nadal z ceną detal. 1$), a niebiescy 400kszt. 20% robotników przeniesie się od niebieskich do zielonych. Pozornie wszystko ok.
Ale teraz niebiescy uznają, że oni nie od macochy, też wezmą reklamiarza i odzyskają swoje 10% rynku. Można tak kilkakrotnie eskalować, wyrzucając w międzyczasie ołówki do kosza (dzięki temu sprzedaż faktycznie chwilami rośnie).
Potem oczywiście zieloni za radą reklamiarza wymyślą ołówki nabłyszczane, które w produkcji będą droższe o 5%, ale w sprzedaży już o 10%, bo reklamiarzowi trzeba zapłacić więcej, (przecież nie z zysku fabrykanta, tylko z ceny detalicznej produktu), a reklamiarz i tak wmówi motłochowi, że nabłyszczanie jest tym, co motłoch musi mieć za każdą cenę, bo inaczej laski na niego nie spojrzą. Każdy motłoch teraz już ma nabłyszczany ołówek i laski znowu patrzą tylko na bicepsy, a motłoch już nie kupi nowych butów (bo wydał na ołówek), a więc przy taśmie będzie się ruszał jeszcze wolniej, bo mu podeszwy klapią.
I tak się to kręci... Najbardziej zadowoleni są reklamiarze, fabrykanci nieco mniej, a motłoch - cóż - jak to motłoch - ciemny, głupi i wydutkany. W opadających gaciach, z klapiącą podeszwą, za to z nabłyszczanym ołówkiem w kieszeni!